„Jak przyłożymy do tego ręki, obaj z Gibbsem, to wam się tam spodoba. W przyszłym tygodniu przyszlę go do roboty, a około niedzieli zjawię się sam; urządzimy wówczas wszystko i damy początek ładnemu muzeum. Każdy będzie mógł mieścić tam swoje okazy, a Dana ustanowimy nadzorcą, bo jest obznajomiony z temi rzeczami. Zresztą, będzie to dlań spokojne, miłe i właściwe zajęcie, kiedy nie może się teraz bardzo ruszać.“
„Jakażto będzie uciecha!“ zawołał Alfred, a Dan uśmiéchał się, niemówiąc ani słowa; ściskał tylko swę książkę i tak patrzył na pana Laurence, jakby na największego dobroczyńcę ludzkości.
„Czy mam jeszcze raz obrócić?“ zapytał Piotr, gdy stanęli przed bramą.
„Nie; trzeba się bardzo ostrożnie zachować, żeby nie zaszkodzić Danowi. Zresztą, zanim odjadę, muszę obejrzéć jeszcze gospodarstwo i starą wozownię, a potém pogawędzić z panią Ludwiką,“ rzekł wuj Teodorek i usadowiwszy na sofie Dana, żeby wypoczął i nacieszył się książką, zaczął figlować z chłopcami, którzy naszukali się go wszędzie. Pani Ludwika zostawiła dziewczynki zajęte balikiem na górze i usiadła obok Dana, słuchając opowiadań o przejażdżce.
Nareszcie wróciła cała gromadka chłopców zakurzonych, zgrzanych i przejętych nowém muzeum, które uważali za najważniejszy pomysł bieżącego stulecia.
„Zawszem pragnął uposażyć jaką instytucyę, więc od téj zacznę,“ rzekł pan Laurence, siadając obok pani Ludwiki.
„Jużeś jedną ufundował,“ odparła, wskazując na raźnych chłopaków, którzy się rozsiedli w koło nich, na ziemi.
Strona:Mali mężczyźni.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.