Strona:Mali mężczyźni.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

wkładał, gdyż przedziérając się przez krzaki, upuszczał go co chwilę.
„Przeszłą razą, było tu daleko więcéj krzaczków. Patrz, tam jest pieczara, gdzie chłopcy rozpalili ogień; napełnijmy prędko dzbanuszki, a potém schowamy się w niéj, żeby nas szukano,“ odezwała się Andzia, zawsze łaknąca przygód.
Gdy Robcio przystał na to chętnie, przeszli na drugą stronę wału, a ztamtąd między skały i krzaki, gdzie napełnili wreszcie dzbanuszki, i otrzeźwili się nieco, wodą ze strumyka.
„Teraz pójdziemy odpocząć w pieczarze i zjemy podwieczorek,“ rzekła Andzia, zadowolona, że jéj się tak udał pomysł.
„Czy tylko trafisz?“ zapytał Robcio.
„Ma się rozumiéć; jak tylko jeden raz gdzie jestem, to już nie zapominam drogi. Alboż zbłądziłam wtenczas, idąc po kuferek?“ Te ostatnie słowa przekonały chłopaczka, i odtąd ślepo szedł za Andzią, która po badylach i kamieniach doprowadziła go wreszcie do małego otworu w skale, gdzie były ślady wypalonego ognia.
„A co, nie ładnie tutaj?“ zapytała, wyjmując z kieszonki kawałek chleba z masłem, nieco uszkodzony bliskiém sąsiedztwem z gwoździami, wędkami i kamykami.
„I owszem; ale czy myślisz, że nas prędko znajdą?“ zapytał malec, któremu jakoś nudno było w tym zacienionym kąciku, więc zaczynał tęsknić do liczniejszego towarzystwa.
„Wątpię, bo jak ich tylko usłyszę, zaraz się schowam, żeby się tém ubawić, że daremnie szukają.“
„Może wcale nie przyjdą?“
„Mniejsza o to; mogę sama wrócić do domu.“