Czy to daleko?“ zapytał Robcio, spoglądając na swe trzewiczki, przemoknięte i zakurzone.
„Musi być ze sześć mil.“ Pojęcia jéj o przestrzeni były, jak się okazuje, niepewne, a wiara w swe siły ogromna.
„Możebyśmy zaraz poszli?“ odezwał się znowu biédny chłopaczek.
„Ja nie pójdę, póki nie nazbiéram pełnego dzbanuszka.“
„Mówiłaś, że się mną będziesz opiekować,“ rzekł z westchnieniem.
„Przecież się opiekuję, jak umiem najlepiéj. Nie zżymaj się moje dziecko, pójdziemy za chwilę,“ odrzekła Andzia, uważająca pięcioletniego Robcia za niemowlę, w porównaniu z sobą.
Biédny chłopczyna siedział, rozglądając się niespokojnie, i czekał cierpliwie, gdyż pomimo częstych zawodów, wielkie miał zaufanie w Andzi.
„Zdaje mi się, że niezadługo będzie noc,“ odezwał się, jakby sam do siebie, gdy komar go ukłuł, a żaby zaczęły koncert wieczorny, w pobliskim stawie.
„Ach prawda! Chodź prędko, bo gotowi odjechać bez nas!“ zawołała Andzia, podniósłszy bowiem główkę, spostrzegła, że słońce zaszło.
Słyszałem trąbkę przed godziną, może to nas wzywali?“ rzekł Robcio, drepcąc za swą przewodniczką, która wspinała się na górę.
„Gdzieżto było?“
„W tamtéj stronie,“ rzekł, i wskazał zawalanym paluszkiem, w zupełnie złym kierunku.
„Idźmyż, to ich spotkamy,“ powiedziała Andzia zawracając, i zaczęła się przedziérać przez krzaki z pewnym niepokojem, było tam bowiem tak wiele ścieżek, że nie mogła rozpoznać, którą przyszli.
Strona:Mali mężczyźni.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.