Dążyli daléj po kamieniach, stając niekiedy, aby nadsłuchiwać trąbki, która nie odzywała się jednak, — gdyż był to tylko ryk krowy, powracającéj do obory.
„Nie przypominam sobie tego stosu kamieni, a ty?“ rzekła Andzia, usiadłszy na wale, żeby odpocząć chwilkę i rozejrzéć się do koła.
„Ja nic nie pamiętam; alebym chciał pójść do domu,“ odpowiedział Robcio tak drżącym głosikiem, że objęła go rączką, sprowadziła ostrożnie na dół, i rzekła, udając pewność siebie:
„Idę, jak mogę najprędzéj, moj drogi. Nie płacz, skoro dojdziemy do gościńca, to cię będę niosła.“
„A gdzie gościniec?“ zapytał biédaczek, i obtarł oczki, żeby go zobaczyć.
„Tam, przy tém dużém drzewie, z którego spadł kiedyś Antoś. Nie poznajesz go?“
„Prawda; może oni tam czekają na nas! Chciałbym pojechać do domu, a ty?“ szczebiotał Robcio, ożywiony nadzieją, że już wyjdą z téj łąki.
„Nie, jabym wolała wrócić pieszo,“ odrzekła Andzia, wiedząc, że rada nie rada, będzie musiała na tém skończyć.
Uszedłszy znowu duży kawał drogi, doznali smutnego zawodu; nie było to bowiem drzewo, z którego spadł Antoś, i gościniec się nie ukazywał.
„Czyśmy zabłądzili?“ spytał ze drżeniem chłopczyk, rozpaczliwie ściskając dzbanuszek.
„Niebardzo; ale byłoby lepiéj zawołać, bo nie widzę wyraźnie drogi przed sobą.“
Krzyczeli więc oboje, aż do ochrypnięcia; ale tylko żaby odpowiadały chórem.
Znowu spostrzegam jakieś wysokie drzewo,“ rzekła Andzia, tracąc już odwagę, chociaż się z tém nie zdradzała.
Strona:Mali mężczyźni.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.