Strona:Mali mężczyźni.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Niebieskie sklepienie zachmurzyło się, księżyc niekiedy wypływał na chwilę, błyskawice i dalekie odgłosy grzmotu, zapowiadały zbliżającą się burzę.
„Ach mój Robcio! mój Robcio!“ wołała biédna matka, jak blade widmo snując się tu i owdzie; a Dan szedł za nią, świécąc jak robaczek świętojański. „Cóż ja powiem ojcu Andzi, jeżeli się z nią stanie co złego? Ach, czemuż puściłam tak daleko te moje pieszczotki! Fritz, czy nic nie słyszysz?“ Odebrawszy smutne „Nie,“ w odpowiedzi, załamała ręce tak rozpaczliwie, że Dan zeskoczył z osła, przywiązał uzdę do płotu, i rzekł:
„Może zeszli na dół, do źródła.“ Potém tak hyżo wydobył się za wał i zbiegł z góry, że mu pani Ludwika prawie nadążyć nie mogła; a gdy wreszcie stanęła na miejscu, zradością pokazał jéj, nachyliwszy latarnię, ślady drobnych nóżek na miękkim gruncie, wkoło źródła. Co prędzéj uklękła żeby się przyjrzéć krokom, i podskoczyła potém, mówiąc:
„Tak, to są trzewiczki mego Robcia! Chodź, musieli pójść w tę stronę.“
Jakież to było męczące poszukiwanie! ale niewytłomaczony instynkt prowadził widać strwożoną matkę, bo Dan wydał wreszcie okrzyk, podnosząc z ziemi jakiś błyszczący przedmiot. Była to pokrywka od blaszanego dzbanuszka, rzucona w pierwszym przestrachu, gdy spostrzegli, że są zbłąkani. Pani Ludwika ściskała i całowała ją, jakby żyjącą istotę. Skoro Dan chciał przywołać innych na to miejsce, powstrzymała go i biegła daléj, mówiąc: „Daj pokój, niech ja go znajdę.“ Kiedym pozwoliła Robciowi oddalić się, niechże go teraz oddam przynajmniéj ojcu.“
Nieco daléj leżał kapelusik Andzi; następnie, w miejscu koło którego przechodzili już kilka razy,