towarzyszy w drzewach i ptakach, które znał i miłował, jak mało które z dzieci.
„Jeżeli to potrwa dłużéj, boję się, by nie uciekł znowu, bo jest za młody na takie życie,“ rzekł pan Bhaer, zrażony daremnemi próbami.
„Niedawno jeszcze byłam pewna że go nic nie sprowadzi z dobréj drogi, ale teraz tak się zmienił, żem na wszystko przygotowana,“ odpowiedziała biédna pani Ludwika. Ubolewała ona nad swym chłopcem, i nie mogła znaleść w nim osłody, bo jéj najwięcéj unikał. Ile razy spróbowała pomówić sam na sam, spoglądał na nią jakoś gniewnie a błagalnie, jakby dziki zwierz w sidła schwytany.
Alfred ścigał jak cień Dana, który unikając go mniéj niż innych, zazwyczaj mówił tylko opryskliwie:
„Tyś już oczyszczony z zarzutów, o mnie zaś nie turbuj się, bo sobie łatwiéj poradzę.“
„Przykro mi, żeś tak osamotniony,“ rzekł raz Alfred smutno.
„A mnie bynajmniéj“ — odparł Dan, tłumiąc westchnienie, gdyż dolegała mu ta samotność.
Przechodząc pewnego dnia lasem, napotkał gromadkę swych kolegów, którzy dla zabawki, to się wspinali na drzewo, to się zeń zsuwali, po giętkich gałęziach. Dan stanął na chwilę, by się przyjrzéć tym figlom. Gdy przyszła koléj na Jakubka, wybrał, na nieszczęście, zbyt grubą drzewinę, bo skoro zaczął się zsuwać, nachyliła się tylko trochę, i został zawieszony bardzo wysoko.
„Wróć się, bo nie poradzisz sobie!“ zawołał Antoś z dołu.
Jakubek chciał go usłuchać, ale gałąź wymykała mu się z rąk, a nogami nie mógł uchwycić pnia: tak
Strona:Mali mężczyźni.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.