Strona:Mali mężczyźni.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

„Czy się wprawiasz w wyścigi, Danie?“ zapytała pani Ludwika, siedząca przy oknie.
Spojrzał żywo i odparł z uśmiechem:
„Nie, ja tylko paruję.“
„Nie mógłbyś czasem wynaleść chłodniejszego sposobu?“ rzekła, śmiejąc się także, i rzuciła mu duży liść palmowy.
„Nie mogę się wstrzymać, muszę biegać,“ odpowiedział z tak dziwnym wyrazem w ruchliwych oczach, że zmięszana, zapytała żywo:
„Czy Plumfield robi się za ciasne dla ciebie?“
„Nie gniewałbym się, żeby choć trochę było obszerniejsze. Chociaż je lubię, jakiś djabeł wstępuje we mnie czasami, i wtedy muszę być w ruchu.“
Te słowa wymknęły mu się widać mimowoli, bo ich zaraz pożałował, bojąc się słusznéj wymówki za niewdzięczność. Ale pani Ludwika zrozumiała to usposobienie, i chociaż sprawiło jéj przykrość, nie mogła zań łajać. — Spojrzawszy z niepokojem na Dana, zauważyła, jaki już wysoki i silny, jak ma energiczną twarz, jak badawcze oczy i stanowcze usta. Pomna, ze niegdyś używał nieograniczonéj swobody, uznała w duchu, że nawet łagodne więzy mogą mu ciężyć niekiedy.
„Tak,“ pomyślała, „mój dziki sokół potrzebuje obszerniejszéj klatki; ale gdybym go puściła na wolność, bałabym się go utracić. Muszę więc znaleść dosyć silną przynętę, żeby go ochroniła od niebezpieczeństwa.“
„Znam taki stan,“ odezwała się głośno. „To nie djabeł, jak powiadasz, tylko bardzo naturalna w młodym wieku, żądza swobody. Mnie także niegdyś tak bywało, i nawet chciałam raz uciec w świat.“
„Czemu pani tego nie uczyniła?“ zapytał, i żeby przedłużyć rozmowę, oparł się o jéj niskie okno.