Strona:Mali mężczyźni.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

Teodorek towarzyszył mu także i pracował w pocie czoła: drepcząc raz po raz, to z pełnym koszyczkiem, to z wypróżnionym.
Druga półćwiartka wkrótce została zaniesioną na poddasze; ale kiedy zaczęli znowu szukać orzechów pomiędzy liśćmi, dzwonek wezwał do nauki.
„Ojcze, pozwól mi tu zostać, bo jak odejdę, te szkaradne wiewiórki gotowe nam wszystko zabrać. Ja późniéj odrobię lekcye!“ zawołał Robcio, wpadając do klasy z rozpaloną twarzyczką i roztarganą główką od ostrego wiatru i zapalczywéj pracy.
„Gdybyś był wstawał wcześniéj i codzień zbiérał po trosze, nie potrzebowałbyś się tak spieszyć dzisiaj. Ostrzegałem cię, ale napróżno; a teraz nie mogę na to pozwolić, byś zaniedbywał lekcye. Tego roku wiewiórkom więcéj się dostanie, niż im się należy, i słusznie, — bo gorliwie pracowały. Tyle ci tylko obiecuję, że będziesz wolny o godzinę wcześniéj, niż zwykle.“ Rzekłszy to, pan Bhaer zaprowadził Robcia na zwykłe miejsce, a malec zatopił się w książkach, jak gdyby sobie tém chciał zaskarbić przyrzeczoną godzinkę.
Ciągle jednak był roztargniony, bo wiatr zrzucał ostatnie orzechy, a żwawe złodziejki krzątały się, przerywając niekiedy pracę, by zjeść orzeszek w jego oczach, — i zdawały się mówić złośliwie: „Patrz, opieszały Robciu, co my tu nazbiéramy!“ To jedno dodawało cierpliwości biédnemu dziecku, że tymczasem Teodorek uwijał się sam jeden, ze zdumiewającą wytrwałością. Zbiérał a zbiérał, aż go plecy zabolały; dreptał w tę i w owę stronę, aż do zmęczenia nóżek: nieuważając na wicher, utrudzenie i niegodziwe „wiewiólti“. Nareszcie matka, porzuciwszy swę robotę, przyszła dźwigać za niego, przejęta uwielbieniem, że