które gruchały i muskały się dziobkiem na obszerném poddaszu. Dużo ich siedziało w gniazdach, inne skakały tu i owdzie, albo zlatywały ze słonecznego dachu na folwarczne podwórko, gdzie sześć połyskujących krówek spokojnie przeżuwało trawę.
„Ja jeden nic nie mam! Chciałbym dostać przynajmniéj gołębia, kurę, albo nawet żółwia, — ale na wyłączną własność,“ myślał Alfred, bolejąc nad swém ubóstwem, na widok tylu cudzych skarbów.
„Zkąd wy to bierzecie?“ zapytał Tomka, skoro się znów zeszli w szopie.
„Czasem się coś znajdzie, czasem się kupi, albo się dostanie od kogo. Te kury przysłał mi ojciec, a jak tylko zbiorę dosyć pieniędzy za jajka, nabędę zaraz parę kaczek. Jest tu ładny staw za stodołą, przytém za jaja kacze dobrze ludzie płacą, i młode kaczęta takie są ładniutkie, że zabawnie patrzéć, jak pływają,“ rzekł Tomek, strojąc minę miljonera.
Alfred westchnął, gdyż biedak nie miał ani ojca, ani pieniędzy, ani zgoła nic na całym świecie, prócz pustego pugilaresu i dziesięciu uzdolnionych palców.
Tomek widocznie zrozumiał, dla czego pytał o to i czemu westchnął po jego odpowiedzi, bo zadumawszy się chwilkę, rzekł żywo:
„Słuchajno, co ci powiem: jeżeli zechcesz wyszukiwać jajka, czego ja nie lubię robić, to ci dam jedno za każdy tuzin. Będziesz utrzymywał rachunek, a gdy matka Bhaer zapłaci dwadzieścia pięć centów, to będziesz sobie mógł kupić, co ci się spodoba, — rozumiesz?“
„Doskonała myśl! Jakiś ty dobry, Tomku!“ zawołał Alfred, olśniony tak świetnemi nadziejami.
Strona:Mali mężczyźni.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.