Strona:Manifest powszechnej miłości.pdf/6

Ta strona została skorygowana.

I jak krew purpurowa z tętnicy, bucha gorący, cudowny poemat, strumieniem bije śpiew zachwytny o młodych, silnych, zdrowych ciałach, czujących rozkosz rozprężenia napęczniałych, twardych mięśni; śpiew o własnym ciele z dumną, pulsującą gwałtownie krwią w żyłach; o żelaznoudych, barczystych, muskularnych ojcach, o jędrnych, pięknych, płodnych matkach.
Jak soki żywotne drzew, tryskają rozrzutne pieśni o boskiej fizjologji, czyste, święte, radosne pieśni o najwznioślejszych aktach życia, o tajemnicy, z której niechlujna współczesność nasza zrobiła nieprzyzwoity sekret! Jakże porywające i nieskalane są te tryumfalne pieśni phalliczne i dytyramby cielesne! Zda się, że Pan, leśny bożek szalonej wiosny, wybiegł z zarośli i rzucił się na jasną polanę w skwar, w białe ognisko słoneczne, i krzyczy radośnie: jestem! Żyję! O, szczęście, szczęście! Zda się, że rosły, jak dąb, praaryjczyk, któremu już własnej siły za dużo i nie wie, co z nią począć, wyciągnął się na glebie wiosennej i wyczuwa dłonią okrągłość ziemi, a za chwilę wytęży ścięgna i ciśnie nią w dyskobolu.
Patos! Rozmach! Przepych! Rozkwit! Ekstaza! Siła fizyczna i zdrowie, ciało, mięso, krążenie krwi, czerstwość, krzepkość, tężyzna, nienasytny głód, popęd, wola, chuć życia — wszystko to wre w nim, musuje, rozsadza mu serce zachwytem — i gdyby pękło to serce z nadmiaru radości, to pękłoby z hukiem.
„Jestem bóstwem nazewnątrz i nawewnątrz — mówi poeta — spojrzę do lustra i widzę Boga, cuda tworzę na każdym kroku, nie jestem wrogiem objawień i pisma świętego: najcieńszy włosek jest objawieniem i pismem świętym, wiara moja jest największą i jednocześnie najmniejszą wiarą; dotknę czegośkolwiek, poruszę się — i już jestem szczęśliwy; nie mieszczę się pomiędzy kapeluszem i obcasami, jestem wszędzie, we wszystkim, i wszystko jest mną i we mnie!“
To uczucie wszechobecności doprowadza go do halucynacji i transu; każde zdarzenie, każdy przedmiot, zyskują w duszy jego sens i rację bytu; krzycząc w bakchicznym upojeniu, że Bóg — to on i gwiazdy — to on, widzi wszędzie swych sobowtórów, świat cały staje się jakoby dalszym ciągiem jego samego, i gromadzi, gromadzi bez końca na stronicach swego dzieła chaotyczne masy, piramidy, rejestry wszystkiego, co ujrzy, co przypomni sobie, i na wszystko mówi: to ja.
Wierzy w natchnionym entuzjazmie, że wystarczy tylko nazwać jakiś przedmiot bez żadnych upiększeń, bez estetycznych polewek i lakierów w postaci rymu, określonego rytmu lub przenośni, aby powstała poezja, religja, wiedza ducha.
Zaczyna więc wyliczać:

„Czyste kontralto śpiewa w chórze kościelnym,
Obłąkanego odwożą nareszcie do zakładu,
Mocno przywiązano kalekę do stołu chirurga, odcięte członki z strasznym pluskiem padają do wiadra,
Maszynista zakasał rękawy, policjant obchodzi swój rewir, oddźwierny patrzy, kto idzie,
Chłopiec jedzie tramwajem (kocham go, chociaż go nie znam),
Muzyka gra, przywołuje da tańca, panowie kłaniają się paniom,
Ołówek reportera szybko zapisuje coś w notesie,
Na rynku przechadzają się trzy matrony,
Idzie jesień za latem, rolnik sieje, ozimina sypie się na ziemię,
Miasto śpi, wieś śpi,
Żywi śpią, ile trzeba, i martwi, ile trzeba,
I wszyscy oni są mną, i ja jestem nimi,
I z nich wszystkich i z samego siebie tkam tę pieśń o sobie.