Strona:Manifest powszechnej miłości.pdf/8

Ta strona została skorygowana.

więzienia, fabryki, namioty koczowników, miljony domów i mieszkań, napełnionych ludźmi. Widzi góry i wylicza je wszystkie: Sierry, Andy, Himalaje, Tiań-Szań, Kazbek, Bałkany, Karpaty, Pireneje, dziesiątki innych, potym oceany, morza, rzeki, pustynie, stepy, — stronice pstrzą się od egzotycznych nazw; widzi marynarzy, wędrujących bez końca, jedni płyną przez Zuider-See, tamci przez Gibraltar, a ci przez Sund, Bramaputrę, Kambodżę, i znów mnóstwo nazw geograficznych, przylądki, przesmyki, wyspy, porty, — jedni zawijają do Liverpoolu, inni do Neapolu, do Bordeaux, do Valparaiso; a potym roją mu się telegrafy, koleje żelazne, węzły komunikacji, stacje, miasta, sypie barwną terminologją, jak z rogu obfitości: Stockholm, Irkuck, Warszawa, Madryt, Petersburg, — skacze z Europy do innych części świata, i znów Benares, Kanton, Kalkutta, Timbuktu, Buchara, wszędzie jest, wszędzie czuje obecność swoją, zwraca się do narodów i plemion: ty, greku, szwedzie, bułgarze, saksończyku, francuzie, hunnie, czechu, tatarze — pozdrawiam Cię — ach, nie nadąży nikt za nim, gdy zacz prawić o jakichś Okoni, Ottawa, Iszakaczuczi, Segina i Iszipewa, Bóg raczy wiedzieć, o jakich dzikusach afrykańskich, ludożercach i zbójach, i wszystkim, każdemu bez wyjątku, śle pozdrowienie, krzycząc po łacinie, po włosku: omnes, omnes, tutti, bo już mu własna mowa nie wystarcza dla gorejącej w nim lawy powszechnej miłości.
Wrzawa życia dochodzi do uszu poety:
„Słyszę śpiew robotnika, słyszę krzyki australijczyków, słyszę pląsy hiszpańskie, biją kastaniety, brzmią skrzypce i gitara, słyszę okrutne pieśni, pieśni francuskiej wolności, słyszę szum szarańczy na nizinach syryjskich, słyszę okrzyk z wysokiej wieży meczetu, okrzyk muezzina arabskiego, słyszę, jak żydzi czytają monotonnie talmud, a grecy skandują rytmicznie.“
Rzuca się myślą wstecz, w historję, pozdrawia ludy zamierzchłych cywilizacji, Indusów, Persów, Egipcjan, Asyryjczyków, wszystkich wodzów, braminów, lamów, druidów, kapłanów i apostołów, różne religje, wiary i sekty, pozdrawia przyszłości wszystkich tych, kogo nie wymienił, — jednym słowem, musiałbym ułożyć dokładny mieszkańców ziemi od Adama, gdybym chciał wyliczyć wszystkich pozdrawianych przezeń ludzi.
Lecz czy ten piewca tłumu i gromady, gdzie wszyscy są równi sobie, widzi i odczuwa oddzielną duszę ludzką? Czy nie zatracił poczucia istnienia odrębnej, indywidualnej jednostki? Ujmuje wszystkich i wszystko zbiorowo, obdarza równouprawnieniem masę, przeciętność. Czy w tych legjonach dostrzega poeta oddzielnego człowieka? „Sławię każdego, wszelkiego“, powtarza wciąż Whitman; toć zwraca się on do byle kogo, do pierwszego lepszego przechodnia: „słuchaj, ty pierwszy lepszy człowieku, jeżeli spotkamy się na ulicy, dlaczego nie masz podejść do mnie i porozmawiać? Dlaczego ja nie mam podejść do Ciebie?“
Mamy prawo przypuszczać, że poeta nie spojrzy nawet na swego interlokutora, bo i pocóż patrzeć, jeżeli wszyscy są jednakowi? Kobieta jest popierwsze matką-rodzicielką, mężczyzna — protoplastą przyszłych nieskończonych pokoleń. Whitman nie zwróciłby więc uwagi ani na nos Cyrana de Bergerac, ani na usta Liny Cavalieri, a przy spotkaniu z Maeterlinckiem doznałby tego samego uczucia, co przy pijaczynie i urwipołciu z pod ciemnej gwiazdy? Jeżeli między Szekspirem a kretynem, analfabetą a Platonem niema żadnej różnicy, to niema żadnego z nich, zostają tylko tłumy, straszna, przytłaczająca algebra, bezmyślna statystyka? Zdawaćby się mogło, że najdroższe dla każdego z nas własne „ja“ nie istnieje dla Whitman’a, jako odrębność. O, cudowny przeciętny człowieku! O, zachwycająca banalności i szablonie! — woła poeta wprost wyzywająco, tymbardziej że siebie ukoronował, ba, nim bem boskości nawet otoczył, i w tym podeptaniu jednostki dałoby się dostrzec bankructwo poezji demokratycznej,
Lecz to złudzenie. Poezja demokracji jest właśnie poezją jednostki, obdarzonej przez Whitman’a wielkim duchem i mocą. „I tyś ze mną na tronie, kimkolwiek jesteś“, oświadcza