Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

wałem zielone pączki, którym nie dane było dojrzeć; ale zwłaszcza różowy, księżycowy i łagodny blask, odcinający kwiaty w kruchym lesie szypułek, na których wisiały niby złote różyczki, wskazywał mi — jak światło, zdradzające jeszcze na murze miejsce zatartego fresku, różnicę między częściami drzewa które były a które nie były kolorowane — że to są te same płatki, które, nim zakwitły w papierowej torebce, napawały zapachem wiosenne wieczory. Ten kolor różowy jak płomień świecy to był jeszcze ich kolor, ale nawpół przygasły i uśpiony w owem zwątlałem życiu, które było teraz ich życiem i które jest jakgdyby zmierzchem kwiatów. Niebawem ciocia mogła skosztować wrzącego naparu o smaku zeschłego liścia lub zwiędłego kwiatu, i zamoczyć w nim magdalenkę, której dawała mi kawałek, kiedy ciasto dostatecznie zmiękło.
Z jednej strony łóżka znajdowała się duża żółta komoda z cytrynowego drzewa oraz stół, który miał coś z kredensu i z wielkiego ołtarza, gdzie, pod posążkiem Matki Boskiej i flaszką Vichy-Célestins, znajdowały się książki do nabożeństwa i recepty lekarskie, wszystko co trzeba aby z łóżka przestrzegać nabożeństw i djety, nie chybić ani pory pepsyny ani nieszporów. Z drugiej strony łóżko cioci przylegało do okna: miała ulicę przed oczyma; od rana do wieczora, dla rozprószenia nudów na spo-

109