Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

dy, w dniu zamordowania frankońskiej księżniczki, oderwała się sama od złotych łańcuchów, przytrzymujących ją w miejscu dzisiejszego chóru, i zanurzyła się w kamieniu, który miękko ustąpił pod nią, tak, że kryształ się nie strzaskał, a płomień nie zgasł”.
Czy można doprawdy mówić o absydzie kościoła w Combray? Była tak pospolita, tak wyzuta z wartości artystycznej, a nawet z religijnego porywu! Z zewnątrz, ponieważ skrzyżowanie ulic na które wychodziła, leżało niżej, gruby jej mur wznosił się na podmurowaniu z orceli, nie ogładzonych, najeżonych kamykami. Mur ten nie miał nic szczególnie duchownego; okna zdawały się przebite osobliwie wysoko, a wszystko wyglądało raczej na ścianę więzienną niż kościelną. I z pewnością później, kiedy sobie przypominałem wszystkie wspaniałe absydy jakiem widział, nie byłoby mi nigdy przyszło na myśl zestawiać z niemi chór w Combray. Jedynie, pewnego dnia, na zakręcie prowincjonalnej uliczki, spostrzegłem, nawprost skrzyżowania trzech ulic, mur chropawy i stromy, z oknami przebitemi bardzo wysoko i mającemi ten sam niesymetryczny wygląd co absyda w Combray. Wówczas, nie pytałem się, jak w Chartres albo w Reims, z jaką siłą wyraziło się tam uczucie religijne, ale wykrzyknąłem mimowoli: „Kościół!”

126