Kościół! Poufały, graniczący, przy ulicy św. Hilarego gdzie znajdowała się jego północna brama, z apteką pana Rapin i z domem pani Loiseau, którego dotykał bezpośrednio; kościół, ten prosty obywatel Combray, który mógłby mieć swój numer przy ulicy gdyby ulice w Combray miały numery, i pod którym, zda się, listonosz powinienby się zatrzymać rano, kiedy roznosił listy, nim wszedł do pani Loiseau wyszedłszy od pana Rapin. A jednak była między tym kościołem a wszystkiem innem granica, której myśl moja nigdy nie zdołała przebyć. Daremnie pani Loiseau hodowała w oknie fuksje, które miały ten płochy zwyczaj, że pozwalały swoim gałęziom włazić wszędzie ze spuszczoną głową, i których kwiaty, kiedy były dość duże, nie miały nic pilniejszego niż chłodzić swoje fiołkowe i przekrwione policzki o posępną fasadę kościoła; fuksje nie stawały się przez to dla mnie święte; jeżeli oczy moje nie dostrzegały odstępu między kwiatami a sczerniałym kamieniem którego dotykały kwiaty, duch mój wyczuwał między niemi przepaść.
Poznawało się z bardzo daleka wieżę św. Hilarego, rysującą swoją niezapomnianą sylwetę na widnokręgu, gdy Combray nie było jeszcze widoczne. Kiedy z pociągu, który w Wielkim Tygodniu przywoził nas z Paryża, ojciec dostrzegał
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.
127