dzina dawnej chlebodawczyni; zachodziła od czasu do czasu aby doprowadzić do porządku bieliznę proboszcza, lub jakiejś innej wybitnej osobistości z klerykalnego światka. Nosiła nad czarną sukienną mantylką biały czepeczek niemal zakonny, a choroba skóry dawała miejscami jej policzkom oraz jej zakrzywionemu nosowi żywo-różowe tony balsaminy. Wizyty jej były wielką rozrywką cioci Leonji, która nie przyjmowała już prawie nikogo, poza proboszczem. Ciocia zlikwidowała pomału wszystkich innych odwiedzających, bo mieli w jej oczach tę wadę, że wchodzili w jedną albo w drugą kategorję ludzi których nie znosiła. Jedni — gorsi i których pozbyła się najpierw — to byli ci, którzy jej radzili „nie zaglądać w siebie” i głosili — bodaj negatywnie, wyrażając swoje poglądy jedynie chwilami krytycznego milczenia lub sceptycznemi uśmiechami — wywrotową teorję, że spacer na słońcu i krwawy befsztyk (kiedy jej leżały przez czternaście godzin w żołądku dwa nędzne łyki Vichy!) zrobiłyby jej o wiele lepiej niż łóżko i lekarstwa. Druga kategorja składała się z osób robiących wrażenie że wierzą iż ciocia jest poważniej chora niż myśli, że jest równie poważnie chora jak mówi. Toteż ci, którym pozwoliła wejść po niejakich wahaniach i na dyplomatyczną interwencję Franciszki i którzy, w czasie swojej wizyty, okazali jak bardzo byli nie-
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.
138