Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

tchnienie i kokieterja Franciszki: zjawiał się przed nami, lekki i zwiewny, niby okolicznościowy utwór, w który autorka włożyła cały swój talent. Ten ktoby się uchylił od skosztowania mówiąc: „Skończyłem już, nie jestem głodny”, ściągnąłby się natychmiast do rzędu prostaków, którzy nawet wówczas kiedy artysta ofiaruje im swoje dzieło, zwracają uwagę jedynie na wagę i na materjał, gdy tu wyłącznie znaczy intencja, i podpis. Zostawić bodaj jedną kroplę na talerzu świadczyłoby o takim samym braku wychowania co wstać przed końcem produkcji pod nosem kompozytora.
Wkońcu matka mówiła do mnie: „No, nie siedź tutaj bez końca, idź do swego pokoju jeśli ci za gorąco na dworze, ale idź najpierw odetchnąć chwilę, aby nie zaraz czytać wstawszy od stołu”. Szedłem usiąść w pobliżu studni i wiadra, często zdobnego, niby gotyckie tło, salamandrą, która rzeźbiła na chropawym kamieniu ruchliwy kontur swego alegorycznego i smukłego ciała. Siadałem na ławce bez oparcia ocienionej bzem, w zakątku ogrodu skąd furtka dla służby wiodła na ulicę św. Ducha i gdzie na dosyć zaniedbanym terenie wznosiła się na dwóch stopniach, nieco wysuwając się przed dom, niby oddzielny budynek, obszerna śpiżarnia. Widać było jej kafelki, czerwone i lśniące jak porfir. Wyglądała nietyle na jaskinię Franciszki, ile

142