Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

na małą świątynię Wenery. Dławiła się od ofiar mleczarza, owocarki, handlarki jarzyn, przybywających często z dość odległego sioła, aby tam złożyć pierwociny swoich pól. A dach jej zawsze był uwieńczony gruchaniem gołębicy.
Niegdyś nie zasiadywałem się w poświęcanym lasku który ją otaczał, bo zanim poszedłem czytać, zachodziłem do pokoiku, który zajmował na parterze wuj Adolf, brat dziadka, ex-wojskowy spensjonowany w stopniu majora. Pokój ten, nawet kiedy otwarte okna wpuszczały ciepło — rzadziej promienie słońca, zaledwie tam docierające — wydzielał niewyczerpanie ową woń mroczną i chłodną, zarazem leśną i ancien régime, która na długo wprawia w zadumę nozdrza, kiedy się wchodzi do niektórych opuszczonych pawilonów myśliwskich. Ale od wielu lat nie wchodziłem do gabinetu wuja Adolfa, ile że wuj nie zjawiał się już w Combray po sprzeczce jaka zaszła między nim a rodziną, z mojej winy, w następujących okolicznościach:
Raz albo dwa razy na miesiąc, w Paryżu, posyłano mnie abym mu złożył wizytę, w momencie gdy kończył śniadanie, w zwykłej kurtce, usługujący mu zaś lokaj miał na sobie bawełniany roboczy kubrak w białe i fioletowe prążki. Wuj mruczał, że dawno u niego nie byłem, że się go zaniedbuje; częstował mnie marcepanem albo mandarynką, mijaliśmy sa-

143