zwolili iść do teatru. Tak mętnie wyobrażałem sobie rozkosze których się tam kosztuje, że nie daleki byłem od mniemania iż każdy widz ogląda tam jak w stereoskopie dekoracje, widoczne tylko dla niego, mimo iż podobne do tysiąca innych, które ogląda — każdy na swoją rękę — reszta widzów.
Co rano, biegłem aż pod słup z afiszami, aby wyczytać co za przedstawienia oznajmiono. Nic bezinteresowniejszego i szczęśliwszego niż marzenia ofiarowane mojej wyobraźni przez każdą zapowiedzianą sztukę, zrodzone równocześnie z obrazów nieodłącznych od słów składających tytuł, i z barwy afiszów, mokrych jeszcze i pogrubionych od klajstru. Ileż różnych fizjognomij: tytuły owych tajemniczych dzieł jak Testament Cezara Girodot albo Król Edyp, widniejące nie na zielonym afiszu Opery komicznej ale na ponsowym Komedji Francuskiej; błyszcząca i biała egretka Djamentów korony, gładki tajemniczy atłas Czarnego Domina. Wobec tego że rodzice orzekli, iż za pierwszym razem kiedy pójdę do teatru będę mógł wybierać między temi dwiema sztukami, starałem się zgłębić kolejno tytuły obu — skoro to było wszystko co o nich wiedziałem, — aby w każdym podchwycić rozkosz jaką mi przyrzekał i porównać ją z tą którą krył drugi tytuł. Z taką siłą przedstawiałem sobie z jednej strony utwór olśniewający i wspaniały, z drugiej utwór łagodny
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.
145