że piękne wiersze (mnie, który żądałem od nich nie mniej niż objawienia prawdy!) są tem piękniejsze, im bardziej nic nie znaczą. Bo już więcej Blocha nie zaproszono do nas. Zrazu przyjmowano go przychylnie. Dziadek coprawda twierdził, że za każdym razem kiedy się bliżej zaprzyjaźnię z jakim kolegą i sprowadzę go do domu, to zawsze jest Żyd, coby dziadka nie raziło w zasadzie — nawet jego przyjaciel Swann był z pochodzenia Żydem — gdyby nie uważał, że zazwyczaj nie wybieram ich z pośród najlepszych. Toteż, kiedy przyprowadzałem nowego przyjaciela, rzadko zdarzało się aby dziadek nie zanucił: „O Ojcze nieba ziemi” z Żydówki, albo „Izraelu, łańcuchy krusz”, podśpiewując oczywiście tylko melodje (Tra ta tam ta tam tatam), ale i tak bałem się aby kolega nie znał melodji i nie podłożył pod nią słów.
Zanim którego ujrzał, już słysząc samo nazwisko (które często nie miało nic szczególnie izraelickiego), dziadek zgadywał nietylko pochodzenie tych moich przyjaciół którzy byli w istocie z Żydów, ale nawet to co było czasami podejrzanego w ich rodzinie.
— Jak się nazywa ten mały, który ma przyjść dziś wieczór?
— Dumont, dziadziu.
— Dumont! Och, podejrzane.
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.
174