Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

dnia, w ciągu całego maja, wychodziliśmy po obiedzie, aby iść na nabożeństwo majowe.
Ponieważ spotykaliśmy tam czasami pana Vinteuil, bardzo surowego dla „żałosnego gatunku młodych ludzi zaniedbanych, w duchu dzisiejszej epoki”, matka pilnowała, aby nie było żadnych braków w moim stroju, poczem szliśmy do kościoła. Przypominam sobie, że to przez nabożeństwa majowe zacząłem kochać głogi. Obecne nietylko w kościele — świętym nad inne ale do którego mieliśmy prawo wstępu — ustawione na samym ołtarzu, nieodłączne od misterjów w których obchodzie brały udział, biegły pośród świeczników i poświęcanych naczyń gałęźmi splecionemi w świąteczne girlandy. Gałęziom tym przydawały jeszcze uroku festony liści, na których rozsiane były obficie, niby na trenie panny młodej, bukieciki pączków olśniewającej białości. Ale zaledwie śmiałem na nie spoglądać: czułem że te odświętne przybrania są żywe, i że to natura sama, wystrzygając tak bogato liście, przydając im najpiękniejszy ornament owych białych pączków, uczyniła tę dekorację godną obrzędu, który był zarazem i uciechą ludową i mistyczną ceremonją. Wyżej otwierały się tu i ówdzie, ze swobodnym wdziękiem, ich płatki, przytrzymujące niedbale, niby lekki stroik z gazy, bukiet pręcików delikatnych jak babie lato.

209