krył troskliwie w cieniu, którego nie pokazywał, bo ten Legrandin wiedział o naszym Legrandinie, o jego snobizmie, kompromitujące historje — inny Legrandin odpowiedział już raną swego spojrzenia, skurczem ust, nadmierną powagą głosu, tysiącem strzał którymi nasz Legrandin uczuł się w jednej chwili przeszyty i pocentkowany niby święty Sebastjan snobizmu: „Och jaką mi ty mękę zadajesz, nie, nie znam Guermantów, nie budź wielkiego bólu mego życia”. Że zaś ten Legrandin enfant terrible, ten Legrandin szantażysta, o ile nie miał kwiecistego wysłowienia pierwszego, miał w zamian słowo o wiele bardziej rącze, złożone z tego co się nazywa „odruchami”, kiedy Legrandin pięknosłowy chciał mu nakazać milczenie, tamten już się wygadał i nasz przyjaciel darmo się martwił złem wrażeniem jakie rewelacje jego sobowtóra mogły sprawić, mógł już jedynie starać się je złagodzić.
I z pewnością to nie znaczy, aby p. Legrandin nie był szczery, kiedy grzmiał przeciw snobom. Nie mógł wiedzieć, przynajmniej sam z siebie, że jest snob. Znamy jedynie namiętności drugich; a jedynie od drugich możemy się dowiedzieć tego co wiemy o naszych. Na nas działają one w sposób wtórny, przez wyobraźnię, która pod pierwotne pobudki podstawia pobudki zastępcze, przyzwoitsze. Nigdy snobizm Legrandina nie doradzał
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.
237