Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

W Combray, codziennie pod wieczór, na długo zanim miałem się położyć do łóżka i pędzić bezsenne godziny zdala od matki i babki, sypialnia moja stawała się stałym i bolesnym punktem moich zainteresowań. Aby mnie rozerwać w owe wieczory, gdy miałem minę zbyt żałosną, dano mi latarnię magiczną, którą przed obiadem zakładano na lampę. Nakształt dawnych architektów i szklarzy z epoki gotyku, latarnia ta zmieniała nieprzejrzystość ścian w nieuchwytne iryzacje, w nadprzyrodzone, wielobarwne zjawy, w których legendy malowały się niby w drgającym i ulotnym witrażu. Ale smutek mój wzrastał jedynie, bo już sama zmiana oświetlenia wystarczała, aby we mnie zniszczyć przwyczajenie do mego pokoju, dzięki któremu­‑to przyzwyczajeniu, poza męką chodzenia spać, stał mi się on znośny. Teraz nie poznawałem go już, czułem się w nim niespokojny niby w pokoju hotelowym, lub w obcem mieszkaniu, gdziebym się znalazł po raz pierwszy, wysiadłszy z pociągu.
Trzęsąc się na swoim koniu, Golo, pełen okropnych zamiarów, wynurzał się z trójkątnego lasku, pokrywającego aksamitną zielenią zbocze, i posuwał się, podskakując, ku zamkowi biednej Genowefy Brabanckiej. Zamek ów ścięty był linją krzywą, będącą nie czem innem, jak tylko owalem

37