męża, mój brak woli, moje wątłe zdrowie, niepewność jaką była zasnuta moja przyszłość, pochłaniały babkę w czasie tych nieustannych popołudniowych i wieczornych wędrówek. I widziało się ją, jak chodzi tam i z powrotem z podniesioną ku niebu piękną twarzą o smagłych i pooranych policzkach, pociemniałych z wiekiem niby pola w jesieni, przeciętych, gdy wychodziła na miasto, wpół podniesioną woalką; a na nich, sprowadzone zimnem lub jakąś smutną myślą, zawsze obsychały mimowolne łzy.
Jedyną moją pociechą kiedy szedłem się kłaść, była nadzieja, że mama przyjdzie mnie uściskać, skoro będę w łóżku. Ale to dobranoc trwało tak krótko, mama wracała tak prędko nadół, że chwila, w której słyszałem, jak lekki szelest jej niebieskiej muślinowej sukni zbliża się do mnie, potem mija korytarz z podwójnemi drzwiami, był dla mnie chwilą bolesną. Chwila ta zwiastowała ową drugą, która miała po niej nastąpić: gdy mama mnie opuści, gdy zejdzie zpowrotem na dół. Dochodziłem do pragnienia, aby to dobranoc, które tak lubiłem, przyszło jak najpóźniej; aby się przeciągał czas gdy mama jeszcze nie przyszła. Czasami, kiedy, uściskawszy mnie, otwierała drzwi aby odejść, chciałem ją zawołać, powiedzieć „pocałuj mnie raz jeszcze”; ale wiedziałem, że natychmiast przybierze
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.
43