nej, z którą stopniowo poniechała wszelkich stosunków. Z wyżej wymienionych powodów, mimo iż osobiście cnotliwa, ograniczyła się prawie wyłącznie w tym roku — poza młodą panią Cottard, żoną doktora — do towarzystwa pani de Crécy, osoby omal że nie z półświatka, którą pani Verdurin nazywała po imieniu Odetą i mieniła „słodką istotą”, oraz do ciotki pianisty, która niegdyś musiała być odźwierną. Owym paniom, naiwnie nieznającym świata, tak łatwo było wmówić, że księżna de Sagan i księżna de Guermantes muszą za pieniądze ściągać nieszczęsnych gości na swoje obiady, że, gdyby im samym ofiarowano zaproszenie do tych wielkich dam, ex-odźwierna i kokotka odmówiłyby wzgardliwie.
Państwo Verdurin nie zapraszali nikogo na obiad; miało się u nich stale „talerz zupy”. Wieczory nie miały programu. Młody pianista grał, ale tylko o ile „był w humorze”, bo nie zmuszano nikogo; jak mówił p. Verdurin: „wszystko dla przyjaciół, niech żyje koleżeństwo!” Jeżeli pianista chciał grać kawalkadę z Walkiryj albo preludjum z Tristana, pani Verdurin protestowała; nie iżby nie kochała tej muzyki, ale przeciwnie dlatego że ją zanadto wzrusza. „Więc chcecie, żebym znów dostała tej wściekłej migreny? Wiecie przecież, że tak jest za każdym razem kiedy on to gra. Jutro, kiedy będę chciała
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.
96