— To taka zacna osoba, rzekł. Przyznaję, że nie jest olśniewająca, ale upewniam pana, że jest bardzo miła, kiedy z nią pogadać sam na sam.
— Nie wątpię, skwapliwie przyznał Swann. Chciałem powiedzieć, że nie wydaje mi się „niepospolita”, dodał podkreślając ten przymiotnik, a ostatecznie, to jest raczej komplement!
— O, rzekł pan Verdurin, zadziwię pana, kiedy panu powiem, że ona pisze czarująco. Nie słyszał pan nigdy jej bratanka? wspaniały, prawda, doktorze? Chce pan, poproszę go, żeby nam co zagrał?
— Ależ to będzie szczęście... zaczął Swann, kiedy doktór przerwał mu z drwiącą miną. Cottard, wyuczywszy się, że emfaza, uroczyste formuły, są w rozmowie przestarzałe, skoro usłyszał poważne słowo użyte serjo — jak tutaj owo „szczęście” — sądził, że ten, który go użył, daje dowód naiwności. A jeżeli, cowięcej, słowo, choćby najpotoczniejsze, znalazło się przypadkiem w tem, co doktór nazywał „starą kliszą”, Cottard wnosił iż rozpoczęte zdanie jest śmieszne i kończył je ironicznie komunałem, podsuwając go niejako przedmówcy, któremu wcale się o nim nie śniło.
— Szczęście dla Francji! — wykrzyknął złośliwie, wznosząc ręce z emfazą.
Pan Verdurin nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
122