Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

jego żona; ale, śmiejąc się na dobre, szybko tracił oddech, zdystansowany przez ową imitację nieustannej wesołości. Za najmniejszem słówkiem, które wypuścił jakiś wierny przeciw „nudziarzowi” lub przeciw ex-wiernemu wtrąconemu do obozu „nudziarzy”, pani Verdurin wydawała lekki krzyk, zamykała całkowicie ptasie oczy, które zaczynało przesłaniać bielmo, i nagle — jakgdyby ledwo miała czas ukryć nieprzystojne widowisko lub zapobiec śmiertelnemu wypadkowi — szczelnie zanurzając twarz w rękach, robiła wrażenie, że sili się powściągnąć śmiech, który, gdyby mu się poddała, przyprawiłby ją o omdlenie. I tak, oszołomiona wesołością wiernych, pijana solidarnością, obmową i aprobatą, usadowiona na swojej żerdce, podobna do ptaka któremu zmaczano biszkopt w gorącem winie, pani Verdurin szlochała z rozlewności towarzyskiej.
Tymczasem pan Verdurin, spytawszy Swanna czy pozwoli mu zapalić fajeczkę („tutaj nie robimy ceremonji, jesteśmy między kolegami”), prosił młodego artystę aby siadł do fortepianu.
— Nie nudźże go, nie poto przyszedł żeby go dręczyć! — wykrzyknęła pani Verdurin; — ja nie chcę żeby go tutaj dręczono!
— Ale czemuby go to miało nudzić? — rzekł pan Verdurin. Pan Swann nie zna może sonaty f-dur,

124