się ów motyw, wymykając się z pod dźwięczności długiej i napiętej niby brzmiąca zasłona, pokrywająca tajemnicę jego poczęcia. Poznał ukochaną frazę, tajemną, szemrzącą i rytmiczną, pachnącą i lotną. I była tak odrębna, miała czar tak swoisty i niezastąpiony, że Swann miał uczucie, jakby w salonie u przyjaciół spotkał osobę, którą zachwycił się na ulicy, wątpiąc aby ją kiedy mógł odnaleźć. W końcu cofnęła się, znacząca, czujna, w gąszcz własnego zapachu, zostawiając na twarzy Swanna odblask swego uśmiechu. Ale teraz mógł spytać o imię nieznajomej (powiedziano mu, że to jest andante z sonaty skrzypcowej Vinteuila); miał ją, mógł ją mieć u siebie tak często jak zapragnie, mógł próbować nauczyć się jej mowy i jej sekretu.
Toteż, kiedy pianista skończył, Swann zbliżył się aby mu wyrazić wdzięczność, z żywością która spodobała się pani Verdurin.
— Co za czarownik, nieprawdaż, rzekła do Swanna; jak to małe ladaco czuje tę sonatę! Nie przypuszczał pan, że fortepian może sięgnąć aż tak daleko. To było wszystko, daję słowo, z wyjątkiem fortepianu! Za każdym razem łapię się na to; zdaje mi się że słyszę orkiestrę. To nawet piękniejsze niż orkiestra, pełniejsze.
Młody pianista skłonił się z uśmiechem i rzekł podkreślając słowa, jakby mówił coś dowcipnego:
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
134