Natychmiast Cottard, polegając na słowach Swanna, pogodził się z tem, że zaproszenie pana Grévy jest rzeczą małoważną i nader pospolitą. Z tą chwilą, nie dziwił się już, że Swann, jak każdy inny, bywa w Elizeum, i nawet żałował go trochę, że musi chodzić na śniadania, nudne wedle opinji samego gościa.
— A, dobrze, dobrze, rozumiem, mówił tonem celnika, nieufnego przed chwilą, ale który, otrzymawszy wyjaśnienia, daje wizę i przepuszcza kogoś, nie każąc mu otwierać walizek.
— Ach, bardzo panu wierzę, że te śniadania nie muszą być zabawne; ma pan zdrowie, żeby tam chodzić — mówiła pani Verdurin. Dla niej, prezydent Republiki był, jak inni, tylko „nudziarzem”, ale szczególnie groźnym, ponieważ rozporządzał środkami korupcji i przymusu, które, użyte w stosunku do „wiernych”, mogłyby ich wkońcu przyprawić o dezercję. — Zdaje się, że on jest głuchy jak pień i że je palcami.
— W istocie, jeżeli tak, to nie musi być dla pana bardzo zabawne tam chodzić, — rzekł doktór z odcieniem współczucia; poczem, przypominając sobie liczbę ośmiu osób: „Czy to są śniadania intymne?” — spytał żywo, bardziej jeszcze z zapałem lingwisty niż z ciekawością kibica.
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.
142