Tak przesunęło się koło mnie owo imię Gilberty, niby talizman pozwalający mi może odnaleźć kiedyś tę, z której uczyniło żywą osobę, a która chwilę przedtem była jedynie niejasnym obrazem. Tak przesunęło się, rzucone ponad jaśminy i lewkonje, cierpkie i świeże jak krople tryskające z zielonego węża; nasycając, iryzując strefę czystego powietrza tajemnicą życia tej, którą oznaczało dla istot szczęśliwych, żyjących i podróżujących z Gilbertą; roztaczając pod różowym głogiem, na wysokości mego ramienia, tak bolesną dla mnie kwintesencję ich poufałości z nią, z obcością jej życia, do którego ja nie mogłem mieć wstępu.
Podczas gdyśmy się oddalali, dziadek szeptał; „Biedny Swann, na jaką rolę oni go skazują! wyprawiają go poto, aby ona została sama ze swoim Charlusem, bo to on, poznałem go! I ta mała, wmieszana we wszystkie te brudy”. A ja słyszałem tylko despotyczny głos, jakim matka przemówiła do Gilberty bez możliwości repliki z jej strony; przez chwilę widziałem w Gilbercie istotę zmuszoną słuchać kogoś, nie będącą ponad wszystkiem. Świadomość ta ukoiła nieco moje cierpienie, wróciła mi cień nadziei i zmniejszyła moją miłość. Ale bardzo szybko miłość ta wybuchła we mnie na nowo jako reakcja, w której moje upokorzone serce pragnęło zrównać się z Gilbertą lub ściągnąć ją do siebie. Kochałem
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
19