Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Często słońce kryło się za chmurą, która zniekształcała jego owal, gdy ono brzeg jej barwiło żółto. Blask (ale nie jasność) uciekał z pól, gdzie wszelkie życie zdawało się ustawać, podczas gdy wioska Roussainville rzeźbiła na niebie kontur swoich białych dachów z przygniatającą dokładnością. Podmuch wiatru spędzał wronę, która opadała w oddali. Na tle bielejącego nieba, dal lasów zdawała się bardziej niebieska, nakształt malowanych fajansów, strojących ściany starych mieszkań.
Ale innym razem zaczynał padać deszcz, którym groził nam kapucyn na wystawie u optyka; krople wody, niby wędrowne ptaki, które wzlatują wszystkie razem, spadały gęstemi szeregami z nieba. Nie dzielą się, nie idą na oślep w czasie chyżego przelotu; każda zachowuje swoje miejsce, ciągnie za sobą następną, i niebo bardziej ćmi się od nich niż przy odlocie jaskółek. Chroniliśmy się w las. Kiedy ich podróż zdawała się skończona, niektóre, słabsze, wolniejsze, przybywały jeszcze. Ale my wychodziliśmy z naszego schronienia, bo krople lubują się w liściach; ziemia była już prawie sucha, kiedy ta i owa kropla, zapóźniona, igrała na żyłkach liścia i zawieszona u jego końca, wypoczęta, błyszcząca w słońcu, osuwała się naraz z wysokości gałęzi, spadając nam na nos.
Często także chroniliśmy się, razem z kamienny-

32