Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

ka, gród bardzo odmienny; przeszłość przykuwającą moje myśli swoją niezrozumiałą i antyczną twarzą, nawpół skrytą pod jaskrami. Jaskrów było mnóstwo w tem miejscu, które wybrały na swoje igraszki w trawie; samotne, parami, kępkami, żółte jak żółtko od jajka, tem świetniejsze w moich oczach, ile że rozkosz płynącą z ich widoku — nie mogąc jej skojarzyć z żadną gastronomiczną zachcianką — skupiałem na ich złocistej powierzchni, aż się ta rozkosz stała dość silna aby zrodzić bezużyteczne piękno. Tak było od mego najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy ze ścieżki wyciągałem ręce ku tym jaskrom, nie umiejąc dobrze wymówić ładnego imienia owych książąt z bajki, przybyłych może przed wiekami z Azji, ale zadomowionych na zawsze na wsi, zadowolonych ze skromnego horyzontu, kochających słońce i brzeg rzeki, wiernych ubogiemu widokowi dworca, zachowujących wszelako jeszcze — jak niektóre nasze stare obrazy — przy swojej ludowej prostocie poetyczny odblask Wschodu.
Lubiłem patrzeć na karafki, które chłopcy zanurzali w Vivonne aby łapać małe rybki. Wypełnione rzeką i nią nawzajem objęte, zarazem „zawierające”, o ścianach przezroczystych jak stwardniała woda, i „zawarte” zanurzone w większem „zawierającem” z płynnego i bieżącego kryształu, budziły one obraz chłodu, rozkoszniejszy i bardziej drażniący niż gdy-

60