by się znalazły na nakrytym stole; obraz jawiący się tylko przelotnie, w owej nieustannej alliteracji między wodą bez konsystencji, nieuchwytną dla rąk, i szkłem bez płynności, nieujętem dla podniebienia. Obiecywałem sobie wrócić tam z wędką; wypraszałem aby dobyto nieco chleba z podwieczorkowych zapasów; rzucałem do Vivonne kulki, które zdawały się wywoływać objaw przesycenia, woda bowiem tężała natychmiast dokoła w jajowatych gronach zgłodniałych kijanek, które dotąd trzymała zapewne w roztworze, niewidzialne, dojrzałe do krystalizacji.
Niebawem bieg Vivonne tamują rośliny wodne. Najpierw odosobnione: jakiś nenufar, niepokojony prądem, w poprzek którego się nieszczęśliwie ulokował. Niby mechanicznie poruszany prom, nenufar ów dobijał jednego brzegu poto aby wrócić do drugiego, wiekuiście powtarzając tę dubeltową przeprawę. Parta ku brzegowi, łodyga jego rozwijała się, wydłużała, pomykała, dosięgała ostatnich granic swej rozpiętości u brzegu gdzie prąd ją chwytał, wówczas zielona lina zwijała się sama i sprowadzała biedną roślinę do tego co można nazwać jej „punktem wyjścia” gdyż nie pozostając tam ani sekundy, rozpoczynała na nowo tę samą czynność. Odnajdywałem ją za każdym spacerem, zawsze w tem samem położeniu, nasuwającą myśl o pewnych neu-
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.
61