li w niem mieć swój udział — nawpół nieśmiały uśmiech udzielnej pani, która niejako usprawiedliwia się przed swymi wasalami i kocha ich. Ten uśmiech spadł na mnie, nie spuszczającego z niej oczu. Wówczas, przypominając sobie owo spojrzenie, któremu pozwoliła musnąć mnie w czasie mszy, niebieskie jak promień słońca gdy przeszywa witraż Gilberta Złego, powiedziałem sobie: „Ależ z pewnością ona mnie zauważyła”. Myślałem, żem się jej spodobał, że będzie jeszcze myślała o mnie skoro wyjdzie z kościoła, że z mojego powodu będzie może smutna wieczorem w Guermantes. I natychmiast pokochałem ją, bo jeżeli czasem, dla pokochania kobiety, wystarczy, że na nas popatrzy ze wzgardą — jak w mojem pojęciu zrobiła panna Swann — i że myślimy iż nigdy do nas nie będzie mogła należeć, czasem znowuż wystarczy, że na nas spojrzy z dobrocią jak to uczyniła pani de Guermantes i że myślimy iż będzie mogła do nas należeć. Jej oczy błękitniały jak barwinek niemożliwy do zerwania a jednak przeznaczony dla mnie; a słońce, zagrożone chmurą, ale prażące jeszcze całą siłą na rynku i w zakrystji, dawało karnację geranji rozłożonym na tę uroczystość czerwonym dywanom, po których posuwała się z uśmiechem pani de Guermantes; dawało ich wełnie różowy puszek, niby naskórek świetlny, i jakąś tkliwość, jakąś poważną sło-
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.
76