Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

dźwięcznego zjawiska. Przechodziła lekka, kojąca i zwiewna nakształt zapachu, powiadając mu to, co miała mu powiedzieć; wchłaniał jej słowa, żałując że mijają tak szybko, czyniąc mimowoli wargami ruch taki jakby całował w przejściu harmonijne i ulotne ciało. Nie czuł się już wygnany i samotny, skoro ona, zwracając się doń, mówiła mu szeptem o Odecie. Bo nie miał już, jak niegdyś, wrażenia, że ta fraza nie zna Odety i jego. Tak często była świadkiem ich upojeń! Prawda, że często także ostrzegała o ich kruchości. Wówczas Swann w jej uśmiechu, w jej czystych i melancholijnych akcentach, odgadywał cierpienie; dziś natomiast znajdował w niej raczej wdzięk wesołej niemal rezygnacji. Niegdyś mówiła mu o zgryzotach, których korowód ciągnęła za sobą z uśmiechem — w jego oczach ale bezboleśnie — w szybkim i kapryśnym biegu; obecnie, zgryzoty te były jego udziałem, tak iż nie miał nadziei kiedykolwiek się od nich uwolnić; ale melodja zdawała się mówić, jak niegdyś o jego szczęściu „I cóż to jest, wszystko to nie ma znaczenia”. I pierwszy raz, w porywie litości i czułości, myśl Swanna zwróciła się ku Vinteuilowi, ku owemu nieznanemu i wzniosłemu bratu, który również musiał tyle cierpieć: czem mogło być jego życie? w jakich bólach zaczerpnął tę boską siłę, tę nieograniczoną potęgę tworzenia?

121