dziwem życiu o wiele więcej miejsca, niż kraj gdzie znajdujemy się istotnie. Bezwątpienia, gdybym wówczas więcej zwracał uwagi na to co było w mojej myśli kiedym wymawiał słowa „jechać do Florencji, do Parmy, do Pizy, do Wenecji”, byłbym sobie zdał sprawę, że to com widział nie było wcale miastem, ale czemś równie odrębnem od wszystkiego co znałem, równie rozkosznem, jak dla ludzkości żyjącej stale w zmierzchu zimowym byłby ten nieznany cud: wiosenny poranek.
Te nierealne, stałe, zawsze jednakie obrazy wypełniające mi noce i dnie, różnicowały tę epokę mojego życia od innych, które ją poprzedziły i które mogły się były z nią stopić w oczach obserwatora widzącego rzeczy jedynie od zewnątrz, to znaczy nie widzącego nic. Tak w operze motyw melodji wprowadza nowość nie podejrzewaną przez kogoś ktoby jedynie czytał libretto, a jeszcze mniej przez kogoś ktoby stał zewnątrz teatru, licząc jedynie upływające kwadranse. I nawet z tego czysto ilościowego punktu widzenia, dnie w naszem życiu nie są równe. Natury nieco nerwowe, jak moja, przebiegając dnie, rozporządzają na kształt samochodów różnemi „szybkościami”. Bywają dnie górzyste i uciążliwe, dla których przebycia trzeba nieskończonego czasu; bywają dnie spadziste, z których zjeżdża się pędem śpiewając.
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
191