Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

nie będącą dla kogoś drugiego największem nieszczęściem. Bywały też słotne dnie, kiedy nauczycielka Gilberty, bojąc się deszczu, nie chciała z nią iść na Pola Elizejskie.
Toteż kiedy niebo było wątpliwe, od rana nie przestawałem na nie spoglądać, rozważając wszystkie znaki. Widząc damę z przeciwka jak przy oknie kładzie kapelusz, mówiłem sobie: „Ta pani wychodzi, jest zatem pogoda możliwa do wyjścia; czemu Gilberta nie miałaby zrobić jak ta pani?” Wśród tego chmurzyło się, mama mówiła że może się jeszcze przetrze, że wystarczyłby na to jeden promień słońca, ale że raczej będzie deszcz; a jeżeli będzie deszcz, poco chodzić na Pola Elizejskie? Toteż od śniadania moje trwożliwe spojrzenia nie opuszczały już niepewnego i chmurnego nieba. Wciąż było ciemno. Za oknem balkon był szary. Na posępnym kamieniu nie znać było ani śladu żywszego koloru; ale czułem, niby wysiłek ku żywszemu kolorowi, drganie niepewnego promienia, żądnego wyzwolić swoje światło. W chwilę potem, balkon był blady i zwierciadlany jak woda poranna, pocentkowany tysiącem refleksów żelaznej kraty. Podmuch wiatru rozpraszał je, kamień ciemniał na nowo, ale, jakgdyby oswojone, refleksy wracały; kamień zaczynał nieznacznie bieleć i w nieustannem crescendo, podobnym temu które w muzyce z koń-

200