Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

cem uwertury, wytrzymuje jedną nutę aż do ostatniego fortissimo, prowadząc ją szybko przez wszystkie pośrednie stopnie, widziałem jak dochodzi do owego nieskażonego i trwałego złota pogodnych dni, na którem zębaty cień balustrady, niby kapryśna roślinność, odcinał się czarno, z subtelnością szczegółów zdradzającą jakby świadomy wysiłek, zadowolenie artysty, i z taką plastyką, z taką miękkością w bezwładnie ciemnych i szczęśliwych płaszczyzn, że w istocie, owe szerokie i liściaste cienie, spoczywające na tem jeziorze słońca, zdawały się widzieć, że są zakładnikami spokoju i szczęścia.
Nietrwały bluszczu, nikły pnączu, bezbarwny, najsmutniejszy, zdaniem wielu, ze wszystkich roślin które pełzają po murze lub stroją okna; dla mnie ze wszystkich najdroższy, od dnia kiedy zjawił się na naszym balkonie, niby cień obecności Gilberty, będącej już może na Polach Elizejskich i mającej, skoro tylko się zjawię, wykrzyknąć: „Już! już! gramy w klasy, jesteś w moim obozie”; wątła roślino unoszona wiatrem, ale związana już nie z porą roku, lecz z godziną; obietnico doraźnego szczęścia, które dzień zniweczy lub spełni, tem samem szczęścia, najbezpośredniejszego, szczęścia miłości, miększa, cieplejsza na kamieniu niż sam mech; tak żywotna, że wystarczy jej jednego promienia, aby się urodzić i wzbudzić radość, nawet w pełni zimy!

201