Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.

nym i gorącym blaskiem i rozpłomienia ostatnie liście drzewa, sterczącego niby niepalny i matowy kandelaber z płonącym wierzchołkiem. Tu światło pogrubiało liście kasztanu jak cegły i, niby w żółtej budowli perskiej w niebieskie wzory, spajało je grubo z niebem; ówdzie znowuż odcinało je od nieba, w którego stronę kasztany zakrzywiały swoje złote palce. W połowie drzewa przybranego dzikiem winem, słońce zaszczepiało i rozwijało olbrzymi bukiet jakgdyby czerwonych kwiatów — może odmianę goździka — niepodobny do wyraźnego rozpoznania w tem olśnieniu. Różne partje Lasku, w lecie bardziej wtopione w gęstość i monotonję zieleni, teraz występowały na jaw. Wolniejsze przestrzenie odsłaniały przystęp do wszystkich prawie partyj, lub też bujniejsze listowie zwiastowało je jak sztandar. Rozpoznawało się, niby, na kolorowej mapie, Anmenonville, Pré Catelan, Madrid, Pole wyścigowe, wybrzeże Jeziora. Chwilami zjawiała się jakaś zbyteczna budowla, fałszywa grota, młyn któremu drzewa rozstępując się robiły miejsce, lub który wysuwał się naprzód na miękkiej platformie trawnika. Czuło się, że Lasek to nie jest tylko lasek, że odpowiada jakiemuś przeznaczeniu odrębnemu od życia jego drzew, a przyczyną mego podniecenia był nie tylko podziw dla jesieni, ale jakieś mętne pożądanie. Wielkie źródło radości którą dusza od-

244