Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

jakiegoś szczepienia, żyć razem z kobietą, drzewa te wyczarowały mi dryjadę, piękną światową damę, barwną i chyżą, którą w przejściu pokryły gałęźmi, zmuszając aby odczuwała jak one potęgę pór roku; przypomniały mi szczęśliwe czasy mojej wierzącej młodości, kiedym spieszył żarliwie w miejsca, gdzie arcydzieła kobiecej elegancji miały się ziścić na chwilę pośród nieświadomych współdziałających drzew.
Ale piękność, której pragnienie budziły świerki i akacje Lasku bulońskiego, bardziej tem samem wzruszające niż kasztany i bzy Trianon które miałem oglądać, nie żyła na zewnątrz mnie przez wspomnienie jakiejś epoki historycznej, w dziełach sztuki, w świątyni miłości, u której stóp gromadzą się liście inkrustowane złotem.
Dotarłem do jeziora, zaszedłem aż do Tir aux pigeons. Ideę doskonałości, jaką nosiłem w sobie, pomieściłem niegdyś w wysokości wiktorji pani Swann, w chudości koni, wściekłych i lekkich jak osy, z oczami nabiegłemi krwią nakształt okrutnych rumaków Diomedesa; i teraz, zdjęty żądzą ujrzenia tego co niegdyś kochałem, żądzą równie namiętną jak ta która mnie pchała wiele lat przedtem na te same drogi, chciałem mieć znów przed oczami tę wiktorję, w chwili gdy olbrzymi stangret pani Swann, pod dozorem maleńkiego grooma,

246