Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Wydawały mi się, w delikatności swoich naturalnych zarazem i nadnaturalnych włókien, w potędze swojej artystycznej liścianki, dziełem jedynem, na które zużytkowano sam trawnik Raju. Jakiegoż niebiańskiego zielnika nie dałbym za oprawę nawet ich najmniejszej cząstce! Ale, nie spodziewając się uzyskać prawdziwego pasemka tych warkoczy, gdybym bodaj mógł posiadać ich fotografję, o ileż cenniejszą niż fotografja kwiatków rysowanych przez Leonarda da Vinci! Aby ją uzyskać, rozwinąłem wobec przyjaciół Swannów a nawet wobec fotografów zabiegi, które nie dały mi tego czegom pragnął, ale przyniosły mi wiekuiste stosunki z ludźmi bardzo nudnymi.
Wchodziłem do mrocznego przedpokoju, gdzie nieustannie wisiała — groźniejsza i bardziej upragniona niż niegdyś w Wersalu zjawienie się Króla — możliwość spotkania państwa Swann, i gdzie zazwyczaj, potknąwszy się o olbrzymie wieszadło, siedmioramienne niby świecznik w Piśmie, składałem przeproszenia i ukłony kamerdynerowi, siedzącemu w długiej szarej szacie na drewnianej skrzyni; brałem go w ciemności za panią Swann. Rodzice Gilberty, którzy tak długo nie pozwolili mi jej widywać, teraz — jeżeli jedno z nich przechodziło tamtędy w chwili mego przybycia — nietylko nie mieli miny groźnej, ale ściskali mi z uśmiechem rękę i mówili:
— Jak się pan mjewa (wymawiali oboje przez j,

117