Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

(W domu słyszałem zawsze słowo okropne wymawiane zwyczajnie, z akcentem na przedostatniej, ale oboje państwo Swann akcentowali o-kropne, na pierwszej).
— Pomyśl pan, od drugiej popołudniu! ciągnął zwracając się do mnie. A Kamilla mówiła mi, że między czwartą a piątą było ze dwanaście osób. Co ja mówię dwanaście, zdaje mi się, że powiedziała czternaście. Nie, dwanaście; sam już nie wiem. Wracając, nie pamiętałem że to żurek Odety i kiedym ujrzał wszystkie te powozy przed bramą, myślałem że to jakieś wesele. I od czasu jak jestem w bibljotece, dzwonek nie ustał ani na chwilę, daję słowo, głowa mnie od tego boli. Dużo ich jest tam jeszcze?
— Nie, tylko dwie.
— Nie wiesz kto?
— Pani Cottard i pani Bontemps.
— A! żona szefa kancelarji ministra robót publicznych.
— Wiem, że jej mąż jest czemś tam w ministerjum, ale nie wiem dobrze czem, mówiła Gilberta, udając dziecko.
— Jakto, mała gąsko, mówisz tak, jakbyś miała dwa lata. Co ty pleciesz: „czemś tam w ministerjum”! Jest poprostu szefem kancelarji, szefem całego kramu. Ależ nie, gdzie ja mam głowę, jestem tak samo nieprzytomny jak ty. Nie jest szefem kancelarji, ale dyrektorem kancelarji.

129