Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

dnia, nie rozumiałem nic z owej sonaty; tam gdzie Swann i jego żona widzieli odrębną frazę, fraza ta była równie daleko od mojej świadomości, co jakaś nazwa, którą silimy się sobie przypomnieć, znajdując w jej miejsce jedynie próżnię, próżnię z której, w godzinę później, bez myśli o tem, wyskoczą same z siebie, jednym susem, napróżno wprzód wzywane głoski. I nietylko nie ogarniamy odrazu dzieł naprawdę rzadkich, ale nawet z samych owych dzieł — zdarzyło mi się to z sonatą Vinteuila — najpierw chwytamy najmniej cenne części. Tak iż myliłem się nietylko sądząc że to dzieło nie kryje już dla mnie nic (co sprawiło, że długi czas nie starałem się go usłyszeć), z chwilą gdy pani Swann zagrała mi jego najsłynniejszą frazę (w czem byłem tak niemądry, jak ci co nie spodziewają się już osłupieć wobec św. Marka w Wenecji, dlatego że oglądali na fotografji kształt jego kopuł); ale co więcej, nawet kiedym wysłuchał sonaty od początku do końca, została ona dla mnie prawie całkowicie niewidzialna, niby gmach, którego, wskutek oddalenia lub mgły, widziałoby się jedynie nieznaczną część. Stąd melancholja, związana z poznaniem takich dzieł, jak wszystkiego co się realizuje w czasie. Kiedy to, co jest najbardziej utajone w sonacie Vinteuila, odkryło się dla mnie, już przyzwyczajenie uniosło mnie poza zasięg mojej wrażliwości, i to com rozróżnił i ukochał zrazu, zaczynało mi się wymykać, pierzchać. Przez to żem mógł kochać jedynie

159