Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

ny papier. Mniej mnie to zakłopotało niż koperta doręczona w przedpokoju, o której zupełnie zapomniałem. Zwyczaj, mimo iż dla mnie tak nowy, stał mi się zrozumiały, kiedym ujrzał, że wszyscy goście biorą podobne goździki, spoczywające przy każdem nakryciu i wpinają je sobie w butonierki. Zrobiłem jak oni, z ową swobodną miną wolnomyśliciela w kościele, który nie zna porządku mszy, ale wstaje kiedy wszyscy wstają i przyklęka w chwilę po wszystkich. Inny zwyczaj, nieznany mi a trwalszy, mniej mi się podobał. Po drugiej stronie mojego talerza znajdował się mniejszy talerzyk, napełniony czarną masą, w której nie odgadłem kawioru. Nieświadom co z tem trzeba zrobić, postanowiłem jednak w duchu tego nie jeść.
Bergotte siedział niedaleko mnie, słyszałem doskonale jego słowa. Zrozumiałem wówczas wrażenie pana de Norpois. Miał w istocie dziwny organ; nic tak nie zmienia fizycznych właściwości głosu, jak to, że zawiera myśl: wpływa to na dźwięczność dwugłosek, na energię dźwięków wargowych, i na dykcję. Dykcja Bergotte’a wydawała mi się zupełnie różna od jego sposobu pisania; a nawet to co mówił różne od tego co wypełniało jego dzieła. Ale głos wychodzi z maski, z pod której nie odrazu może nam zdradzić twarz, jaką oglądaliśmy bez osłonek w stylu pisarza. W pewnych momentach, w których Bergotte zwykł był mówić w sposób, mogący się wydać afektowanym i niemiłym nietylko panu de

189