Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

chronę mego szczęścia, nie było przeciwnie tajemną przyczyną, dla której nie mogło ono trwać.
Ostatni raz kiedym zaszedł do Gilberty, padał deszcz; była proszona na lekcję tańców do osób których za mało znała aby móc mnie zabrać z sobą. Wziąłem z powodu wilgoci więcej kofeiny niż zazwyczaj. Może z powodu słoty, może przez jakieś uprzedzenie do domu gdzie zabawa się odbywała, w chwili gdy Gilberta miała wyjść, pani Swann wezwała ją żywo, wołając: „Gilberto!” i wskazała na mnie, mówiąc tem niejako żem przyszedł do niej i że powinna zostać ze mną. Owo „Gilberto” było powiedziane, krzyknięte raczej, w dobrej intencji dla mnie; ale ze sposobu w jaki Gilberta wzruszyła ramionami zdejmując okrycie, zrozumiałem, że mimowoli matka przyspieszyła ewolucję, dotąd może jeszcze możebną do powstrzymania, a oddalającą stopniowo odemnie moją przyjaciółkę. „Nie musi się tańczyć codzień”, rzekła Odeta, z rozsądkiem zapewne przejętym niegdyś od Swanna. Potem, stając się spowrotem Odetą, zaczęła mówić do córki po angielsku. Natychmiast wyrósł jakby mur, który ukrył mi część życia Gilberty, jakgdyby jakiś wrogi duch uniósł ją daleko odemnie. W języku, który znamy, zastąpiliśmy nieprzeźroczystość dźwięków przejrzystością myśli. Ale język, którego nie znamy, jest niby zamknięty pałac, gdzie ukochana istota może nas zdradzić, gdy my, pozostając zewnątrz, rozpaczliwie skuleni w naszej niemocy, nie

240