Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.

możemy nic dojrzeć, niczemu zapobiec. Tak ta rozmowa po angielsku, z której byłbym się jedynie uśmiechnął miesiąc wprzódy a pośród której kilka francuskich imion własnych pomnażało jedynie i orjentowało moje niepokoje, miała — prowadzona o dwa kroki odemnie przez dwie nieruchome osoby, — to samo okrucieństwo, zostawiało mnie tak samo opuszczonym i samotnym jak uprowadzenie.
Wreszcie pani Swann zostawiła nas. Tego dnia — może przez urazę do mnie, mimowolnego sprawcy zmarnowanej zabawy, może i dlatego, że czując złość Gilberty, byłem przez ostrożność chłodniejszy niż zwykle — twarz Gilberty, odarta z wszelkiej radości, naga, spustoszona, zdawała się przez całe popołudnie poświęcać melancholijny żal walcowi, którego pozbawiła ją moja obecność, oraz wyzywać wszelkie stworzenia — poczynając odemnie — aby zrozumiały subtelne racje jej wielce sentymentalnej skłonności do bostona. Gilberta ograniczyła się do wymienienia na temat pogody, deszczu, spieszącego zegarka, rzadkich zdań punktowanych milczeniem i monosylabami, przyczem ja sam upierałem się w rozpaczliwym szale niszczyć chwile, które mogliśmy byli poświęcić przyjaźni i szczęściu. I każde nasze słowo nabierało czegoś twardego wskutek skurczu swojej paradoksalnej błahości, dającej mi jednak tę pociechę, że nie pozwalała Gilbercie łudzić się co do banalności moich uwag i obojętności tonu. Gdy mówiłem: „Zdaje się, że kiedyś ten ze-

241