Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.

gar raczej spóźniał!”, ona musiała to tłumaczyć: „Jakaś ty niedobra!” Daremnie upierałem się wlec przez cały ten dżdżysty dzień słowa bez okienek błękitu; wiedziałem, że mój chłód nie jest czemś tak ostatecznem jak to udawałem. Jeżeli, powiedziawszy to jej już trzy razy, pozwalam sobie czwarty raz powtórzyć że dnie robią się krótsze, Gilberta musi przecież czuć, że ja zaledwie mogę się wstrzymać od łez! Kiedy ona była taka, kiedy uśmiech nie napełniał jej oczu i nie rozjaśniał twarzy, niepodobna wyrazić, jaka rozpaczliwa montonia nasycała jej smutne oczy i pochmurne rysy. Twarz jej, prawie zbielała, podobna była wówczas do owych nudnych plaż, gdzie bardzo dalekie morze męczy nas wciąż jednakim odblaskiem, w ramie niezmiennego i ograniczonego widnokręgu.
W końcu, nie widząc szczęśliwej zmiany, jakiej oczekiwałem od kilku godzin, powiedziałem jej że nie jest miła. „To ty nie jesteś miły”, odparła. „Ale owszem!” Pytałem sam siebie com jej zrobił, i nie mogąc zgadnąć, spytałem o to jej. „Naturalnie, ty uważasz że jesteś miły!” rzekła śmiejąc się przeciągle. Wówczas uczułem cały ból zawarty dla mnie w tem, że nie mogę dosięgnąć owego nieuchwytnego drugiego planu jej myśli, opisanego jej śmiechem. Ten śmiech jakdyby znaczył: „Nie, nie, nie biorę się na wszystko co mówisz; wiem że szalejesz za mną, ale mnie to ani ziębi ani grzeje, mam cię w pięcie”. Ale powiadałem sobie, iż ostatecznie

242