szukanym, ale żywą i mającą trwać tylko kilka dni. Wzruszało mnie, że te złocenie miały coś nietyle znikomego, ile raczej trwałego w stosunku do owych różowych i miedzianych tonów, jakie zachód słońca tak wspaniale wznieca we mgle listopadowych zmierzchów, i że, ujrzawszy owe tony — nim wszedłem do pani Swann — gasnące na niebie, odnajdowałem je przedłużone, przeniesione na płomienną paletę kwiatów. Niby ognie, wyrwane przez wielkiego kolorystę zmiennemu powietrzu i słońcu, aby służyły ku ozdobie[1] ludzkiego mieszkania, złocienie te zapraszały mnie, mimo całego smutku, abym chciwie kosztował, w tej godzinie herbaty, tak krótkich uroków listopada, którego poufną i tajemniczą wspaniałość roztaczały przedemną. Niestety, nie w rozmowach którem słyszał mogłem jej dosięgnąć; mało były do niej podobne. Nawet z panią Cottard, i mimo że godzina była późna, pani Swann przybierała ton kokieteryjny, mówiąc: „Ale nie, nie jest późno, niech droga pani nie patrzy na zegar, niema tyle, zegar nie chodzi, co pani może mieć tak pilnego do roboty”; i podawała jeszcze jedną tartynkę żonie profesora, która zachowała w ręku swoje porte-cartes.
— Nie można się wyrwać z tego domu, mówiła pani Bontemps do pani Swann, gdy pani Cottard, zdumiona że słyszy w jej ustach swoją własną myśl, wykrzykiwała: „Właśnie to sobie zawsze powiadam, na mój skromny rozumek, w mojem samopoczu-
- ↑ Błąd w druku — brak części tekstu. Uzupełniono na podstawie wydania piątego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1992.