zdroszczę ludziom, którzy umieją skrywać to co myślą.
— Ależ ja tego nie potrzebuję, ja nie jestem taka wybredna, odpowiadała łagodnie pani Cottard. Zresztą ja nie mam tych samych praw co pani, dodała nieco silniejszym głosem, którym podkreślała swoje słowa, ilekroć wsuwała w konwersację owe delikatne grzeczności, owe zmyślne pochlebstwa, budzące podziw profesora i pomagające mu w karjerze. — A przytem ja robię chętnie wszystko, co może być pożyteczne profesorowi.
— Ależ, droga pani, trzeba móc. Zapewne pani nie jest nerwowa. Ja, kiedy widzę żonę ministra wojny robiącą swoje minki, zaraz zaczynam ją imitować. To straszne, mieć taką naturę.
— Och, tak, rzekła pani Cottard; słyszałam, że ona ma tiki. Mój mąż zna również kogoś bardzo wysoko położonego, i naturalnie, kiedy ci panowie rozmawiają między sobą...
— Widzi pani, to tak jak z szefem protokułu, który jest garbaty; to murowane, jeszcze nie siedzi u mnie pięciu minut, a już muszę dotknąć jego garbu. Mąż mówi, że mu napytam dymisję. Ech, gwiżdżę na to całe ministerjum. Tak, gwiżdżę na całe ministerjum! Chciałabym to umieścić jako dewizę na swoim papierze listowym. Jestem pewna, że panią gorszę, bo pani jest dobra; co do mnie, przyznaję, że nic mnie tak nie cieszy, jak zrobić komuś małe
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.
265