Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

do zrozumienia drugim, że roztropniej jest nie męczyć rekonwalescentki, która wstaje pierwszy raz, mówiły: „Odeto, już cię pożegnamy”. Zazdroszczono pani Cottard, którą pryncypałka nazywała po imieniu. „Czy mam cię porwać”, mówiła do niej pani Verdurin, która nie mogła znieść myśli aby „wierna” została tutaj, zamiast podążyć za nią.
— Ale... pani Bontemps jest taka łaskawa, że mnie odwiezie, odpowiadała pani Cottard, nie chcąc aby się wydawało, że dla osoby bardziej sławnej zapomina propozycji pani Bontemps, która ofiarowała się ją odwieźć swoim ministerjalnym powozem. Przyznaję, że jestem osobliwie wdzięczna paniom, gdy są tak dobre aby mi ofiarować miejsce w swoim wehikule. To prawdziwa gratka dla mnie, która nie rozporządzam automedonem.
— Tem bardziej — odpowiadała pryncypałka (nie śmiejąc powiedzieć za wiele, bo znała trochę panią Bontemps i zaprosiła ją właśnie na swoje środy) — że od pani de Crécy nie jest ci blizko do domu. Och, Boże, nigdy nie nauczę się mówić pani Swann. (Był to żarcik „paczki” na użytek ludzi nie obdarzonych nadmiarem dowcipu, udawać że nie mogą się nauczyć mówić pani Swann.) Tak długo przyzwyczaiłam się mówić pani de Crécy, że omało się znów nie pomyliłam.
Tylko że pani Verdurin, mówiąc do Odety, nie „omało” się nie myliła, ale myliła się umyślnie.
— Czy ty się nie boisz, Odeto, mieszkać w tym

270