moich upodobań, o których pierwszy raz w mojej obecności mówiono jak o czemś godnem wzięcia pod uwagę, gdy dotąd sądziłem iż obowiązkiem jest sprzeciwiać się im. Ponieważ wiodły mnie one ku literaturze, ambasador nie odwracał mnie od tego; przeciwnie, mówił o literaturze z szacunkiem, niby o czcigodnej i uroczej osobie z najlepszego towarzystwa, o której zachowało się z Drezna lub z Rzymu wyborne wspomnienia i z którą, ku swemu ubolewaniu, wskutek warunków życia, człowiek spotyka się zbyt rzadko. Z frywolnym niemal uśmiechem ambasador zdawał mi się zazdrościć szczęśliwych chwil, które ja, szczęśliwszy od niego i swobodniejszy, będę mógł z nią spędzić. Ale same wyrażenia, któremi pan de Norpois się posługiwał, ukazywały mi Literaturę jako coś bardzo odmiennego od jej obrazu, jaki sobie stworzyłem w Combray; i zrozumiałem, żem miał podwójnie rację, wyrzekając się jej. Dotąd, zdawałem sobie jedynie sprawę z tego że nie mam daru pisania; obecnie, pan de Norpois odbierał mi nawet ochotę do pisania. Chciałem się z nim podzielić swojemi rojeniami; drżąc ze wzruszenia, byłbym sobie wyrzucał, gdyby słowa moje nie były najszczerszym wyrazem tego com odczuwał i czegom nigdy nie próbował sobie sformułować; tem samem, słowa moje dalekie były od ścisłości. Może z zawodowego nawyku, może siłą spokoju, jakiego nabywa człowiek ważny, którego proszą o radę i który, wiedząc iż zachowa
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.
37